Strona:Eliza Orzeszkowa - W zimowy wieczór.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Do taty? — zapytał.
— Do sadu — odpowiedziała.
Brała go z sobą zawsze do żniwa i pełcia. Cóż z nim uczynić miała? W chacie pozostawiać? Musiała przecież izbę zamknąć, a dziecko więzić trudno. Na dziedziniec folwarczny puścić go samego, aby jak piesek bez dozoru czołgał się po pokrzywach, żal jej było.
Więc zabierała go z sobą; ale o robieniu mu jakiejkolwiek toalety przy wyprowadzaniu go w świat szeroki ani pomyślała. Toaleta Tadeusza dokonywała się najregularniej w świecie, raz na tydzień, w poranek niedzielny i wtedy już nadzwyczaj energicznie, starannie, z pomocą balii pełnej wody i ogromnego grzebienia, nie bez obustronnych krzyków syna i matki, a czasem i interwencyi dziahy.
Dziś zaś był piątek, więc czystość tak koszuli jak twarzy i całego ciała Tadeusza, rozpoczynała szósty dzień swego istnienia i naprawdę już wcale nie istniała.
Nic to. Czepiając się spódnicy matczynej, biegł on przez dziedziniec folwarczny, dziwnie drepcząc małemi stopkami, aby dorównać szerokiemu krokowi matki, a wciąż po drodze ciesząc się: to kogutem, który rozgłośnie w ogniste skrzydła uderzając, przeciągle zapiał; to kotem,