Strona:Eliza Orzeszkowa - Stare obrazki.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   176   —

kilku godzinami były godną podziwu szatą. Nad bezpieczeństwem jego stróżujące kohorty żołnierzy, legaci jego, kwestorowie, przyjaciele, klienci, pieśniarze, wieszczbiarze i skrybi, zginęli w nagłym i przez żaden szelest nieoznajmionym uścisku tych jak sen cichych, a jak śmierć niezwyciężonych myszy. Od niego jednego odwracały się ich miecze i dzidy, jego jednego z troskliwością dobréj piastunki szczędziła ich wściekłość i jeden on teraz, bezbronny, w błyszczących łachmanach, półnagi, stał oko w oko z rzędem ich posępnych i srogą łuną rozgorzałych twarzy. Ale, oko w oko przed nimi stojąc, powiek nie spuszczał; owszem, wodził po nich wzrokiem, którego spokój mąciło tylko wzgardliwe szyderstwo. Tylko co ręce uwolniono mu z więzów, więc je na piersi skrzyżował i głowę wznosząc, a brwi nieco marszcząc, głosem takim, jakim zapewne w bazylikach i kuryach zwykł był przemawiać, wyrzekł:
— Obywatelem Rzymu jestem.
Gdy to wymawiał, w źrenicach jego jak kryształ zimnych, w głosie, który zabrzmiał jak krótki rozkaz pana i wodza, czuć było pewność taką, z jaką wieszczbiarz dobréj wiary czarodziejskie zaklęcia swe wymawia. Niezłomnie pewnym być musiał, że na te trzy słowa wszystkie czoła w pokorze o ziemię uderzą i wszystkie serca od trwogi pomdleją; że gdy je nawet ku bogom lub rozhukanym bałwa-