Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/560

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   554   —

powinnam — powtórzyła — niepowinnam stawać mu na drodze, gdy dąży tam, kędy widzi zbawienie swe i oczyszczenie! Nie powinnam siebie i szczęście moje zawieszać na szali z wyrokami sprawiedliwości!
Wyrzekła to i zaniosła się płaczem gwałtownym, namiętnym. Łzy dwoma palącemi jak ukrop strumieniami opłynęły jej policzki, ale usta zbielałe i drżące powtórzyły raz jeszcze. — Nie powinnam!
W tej chwili ozwał się stuk otwieranych drzwi wchodowych zamku. Krystyna zadrżała znowu od stóp do głowy, stłumiła w piersi łkanie i oddech, podniosła głowę ku oknom, nastawiła ucha. Może pragnęła raz jeszcze posłyszeć odgłos kroków jego? Może walczyła z nadzieją, że od progu już on jeszcze wróci?
Nie wrócił, drzwiczki powozu zawarły się ze stukiem, słychać było przez chwilę uderzenie kopyt końskich o twardy grunt dziedzińca. Krystyna poskoczyła ku oknu. Może chciała otworzyć je, wyciągnąć ręce w przestrzeń, którą rozświecać już poczynały dzienne brzaski, zawołać: powróć!
A jednak nie uczyniła tego. Stanęła niema i jakby zmartwiała. Powieki jej były nawpół przymknięte; ręce wyciągnięte przez chwilę ku oknu, objęły czoło, i drżącemi palcami zatonęły w starganej gęstwinie włosów.