Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/545

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   539   —

Jednym i drugim przebaczam... niech żyją w spokoju jeżeli mogą...
— Ja nie przebaczam! — zabrzmiał nagle głos dźwięczny, donośny, drżący, i zagłuszył szept umierającego.
Kobieta w sukmanie siedząca dotąd na ziemi w kącie pokoju, podniosła się w połowie mowy Kazimierza i stała nieruchoma, ze wzrokiem wlepionym w twarz jego, pełnym posępnego ognia, a zarazem ekstatycznego jakby uniesienia. Przy ostatnich wyrazach wysunęła się szybko na środek pokoju i stanęła wyprostowana. Kibić jej okryta grubą odzieżą, skurczona i jakby złamana przed chwilą, wyprostowała się, jakby urosła i zmężniała. Roztargane warkocze opadły na plecy grubemi zwojami, i ocieniły czoło blade, pełne przedwczesnych zmarszczek. Źrenice zaszły nagle głębokim szafirem, z pod brwi podniesionych i drżących powiek ciskały jaskrawe błyski, zmięte policzki zaogniły się szkarłatem; usta które same jedne z pomiędzy wszystkich rysów tej twarzy zachowały linję nieskazitelnej piękności, drżały tak silnie, że wydobywające się z nich wyrazy zdawały się co chwilę urywać i konać, chociaż głos jakim były wymawiane, dźwięczał donośnie i przeszywająco.
— Ja nie przebaczam! — wymówiła i zatoczywszy dokoła gorejącem spojrzeniem, zatrzymała je przez