Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/517

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   511   —

nął znowu twarz jej i czoło; ale były to łzy zachwytu, i byłto rumieniec najwyższego szczęścia.
— O mój Anatolu! — powtórzyła z głębi piersi i wyciągnęła ku niemu obie ręce. — Nie omyliłam się — szepnęła jeszcze — czytałam dobrze w twej duszy przez wszystkie osłony, które ją okrywały... Wiedziałam, że pomimo wszystkiego co było i być mogło, tyś szlachetny i mężny...
On osunął się do jej kolan, i obie ręce jej ująwszy w swe dłonie, wpatrywał się długo w twarz jej promienną oczami tonącemi w niemem zachwyceniu, w bezbrzeżnej rozkoszy.
— Krystyno — zaczął zcicha — Krystyno moja! ty nie lękasz się wyrazu tego: ubóstwo! nieprawdaż? tyś na to zaszlachetna, zamężna! O, ufaj mi droga! nie spotka cię zemną dolegliwość żadna. Czuję w sobie takie bogactwo młodości, taką moc energji, że zdaje mi się jakoby nie było za mną tych lat dziesięciu, które spędziłem w trudach i blasku naprzemian; że zdaje mi się jakobym dziś jeszcze był młodzieńcem tylko co w świat wstępującym i czującym w sobie moc podbijania światów. Może należę do ludzi, którzy nie starzeją się nigdy; możem się skąpał w zdroju nowej młodości i świeżego życia. Ale jestem pewny, że odzyskam to czegom dobrowolnie się wyrzekł; że zaczynając szlachetniej jak wprzódy, zajdę również daleko, również wysoko...