Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/486

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   480   —

czasu tylko powieki jego opadały w dół, jakby pod wpływem nieprzezwyciężonego ciężaru, i orzucały, twarz całą wyrazem znużenia; ale wnet potem po dumnych wargach przesuwał się uśmiech wyzywający, który niknął z kolei, pochłaniany ciężkiem westchnieniem, tłumionem snać z całej mocy, lecz do stłumienia niepodobnem. Jakie myśli napełniały głowę tego człowieka w ciągu tej długiej, jednostajnej, milczącej przechadzki, z jakiemi uczuciami borykała się wola jego — trudno było odgadnąć; bo nieruchome rysy jego przemawiały tylko bladością jaka je okrywała, a krok równy i jednostajny objawiał to wielkie panowanie, jakie on posiadał, jeżeli nie nad wewnętrzną swą istotą, to przynajmniej nad wszystkiem co zewnętrznie zdradzićby ją mogło. Wszakże była chwila, w której jakaś myśl, czy jakieś uczucie uderzyło weń z taką siłą, że zachwiał się niby pod uderzającym ciosem, podniósł rękę do czoła, i stanął jak wryty przed jednem z okien. Wzrok jego wyrażał w tej chwili to, czegoby nigdy spodziewać się nie można było po takich dumnych, śmiałych oczach. Wyrażał on trwogę połączoną z gryzącem szyderstwem i z okropną boleścią. Patrzył on na brzeg firmamentu, zarysowany ognistym szlakiem, topiącym się w ciemnych fjoletach wielkiej chmury wiszącej na zachodzie. Świetna łuna niebieska przypomniała mu może inne świetności, jakie widywał, bo wpatrując