Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/373

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   367   —

być o tem zupełnie przekonanym. Co do mnie, który nie jestem sybarytą, kajdan i szorstkiej siermięgi nie lękam się... ale zhańbiony oddawna we własnem sumieniu, tej hańby odkrytej, która pozwoli ludziom pluć mi w oczy, która obok imienia mego postawi przydomki łotra, złodzieja, fałszerza, tej hańby ja nie chcę... nie chcę...
Mówił to głosem stłumionym, głuchym, ale pośpiesznie, gwałtownie prawie. Przy ostatnich wyrazach wstał i drżącą dłoń wyciągnął przed siebie, jakby chciał odepchnąć tę krwawą marę, która zaglądała mu w oczy. Rodryg siedział ciągle nieporuszony, zagłębiony w fotelu. Nie podniósł oczu, żadna zmiana nie zaszła w zmiętej i skrytej jego twarzy.
— I cóż ja na to poradzę? — ozwał się po chwili.
— Co? — zapytał Suszyc, — spytaj się twojej szkatuły nabitej złotem i assygnatami, a ona da ci zbawienną radę. On chce dużo pieniędzy.
Rodryg drgnął i wyprostował się.
— Ja nie mam żadnej szkatuły! — zawołał, — zkąd u mnie szkatuła! jestem ubogim, zupełnie ubogim!
Suszyc patrzył na niego przez chwilę. W spojrzeniu tem malowała się pogarda i dolegliwa boleść. Po krótkiej chwili jednak rozmarszczył czoło, i z zimnym znowu wyrazem twarzy zaczął mówić.