Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   365   —

jego, blade źrenice błysnęły skośnem, przykrem światełkiem, z pod nawpół tylko podniesionych powiek.
— Cóż sprowadza mi tę niespodziankę? — wymówił cichym, bezdźwięcznym głosem.
Suszyc powolnym ale równym krokiem zbliżył się do komina, i sam sobie przysunąwszy krzesło, usiadł naprzeciw gospodarza domu. Niedbale włożony i wytarty nieco tużurek przybyłego, rażącą sprzecznością odbił się na wykwintnem tle otoczenia, śród jakiego się znalazł; błękitny dymek palących się wonności owiał posiwiałą jego głowę i czoło, przez ostatnie kilka tygodni więcej jeszcze zbrużdżone i spłowiałe niż było przedtem.
— Co mię tu sprowadza? — wymówił zimno i powoli, — powinieneś wiedzieć o tem szanowny Don Rodrygo, że nie chęć zobaczenia ciebie. Przed kilku tygodniami komunikowałem ci miłą nowinę, o której nie zapomniałeś pewno; owoż teraz sprzykrzyły mi się już codzienne przechadzki, i przyszedłem prosić cię abyś mię zastąpił.
Małe oczki małego człowieczka zaświeciły mocniej i wnet ukryły się pod powiekami. — W ogólności nie lubię przechadzek — odpowiedział.
— Wierzę — ciągnął Suszyc, — zanadto piękne i wygodne posiadasz mieszkanie, abyś mógł opuszczać je z przyjemnością i przechadzać się z upodobaniem po śniegu, błocie i leśnych gęstwinach. Ja,