Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   357   —

sami, z wiecznie spuszczonym ku ziemi wzrokiem i rękami zanurzonemi w kieszeniach paltota, rzadko ukazywał się na ulicy; ale ile razy ukazał się, wyglądał tak przyzwoicie, był tak cichym, nieznacznym, grzecznym dla wszystkich, choćby najmniej znanych; tak porządne i surowe nosił odzienie, tak idąc przytulał się do murów, aby nie stanąć na zawadzie komukolwiek z przechodzących, że nikomu i na myśl przyjść nie mogło, aby mógł być człowiekiem szkodliwym. Być może, iż ludzie stróżujący nad bezpieczeństwem i obyczajnością publiczną, ludzie z obowiązku wiedzący więcej niż inni, domniemywali się czegoś o rzemiośle, jakiem trudnił się Suszyc; ale ten mały, szczupły człowieczek wciskał się pomiędzy urzędowych nieprzyjaciół swoich ze zwinnością stawowca, a raz wcisnąwszy się, wyjmował ręce z kieszeni paltota. To wyjmowanie rąk wywierało na ludzi, dla których dokonywanem było, wpływ magnetyczny; zamykali oczy i nie widzieli nic: ani pustej kamienicy, ani jej mieszkańców, ani sklepiku który istniał zawsze na dole, ukazując oczom przechodniów brudne okna ustrojone w czerstwe bułki i stare sery, i wązkie drzwiczki ogarnirowane frendzlą z żółtych łojówek. Do sklepiku wchodzili jak dawniej różni i liczni goście, ale bawili tam daleko krócej niż bywało dawniej, a przytem powierzchownością swą i ubiorami przedstawiali nierównie większą rozmaitość.