Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   270   —

— Każdy cień najłatwiej spostrzegać się daje i najwięcej razi oko, gdy znajduje się obok światłości, — odpowiedział mężczyzna.
— A więc — odparła piękna robotnica — należy światłości nadać energiczniejszy koloryt a cienie umniejszyć.
Zabrała się znowu do swej roboty, a Dembieliński ze skronią opartą na dłoni ścigał wzrokiem szybkie lubo rozważne poruszenia jej wprawnej i kształtnej ręki. Siedzieli blizko siebie; głowy ich zlekka pochylone ku sobie, przedstawiały dwa typy doskonałej piękności męzkiej i kobiecej. Twarz dziewczyny była promienną, mężczyzny zamyśloną. Pomimo jednak zamyślenia, czoło jego tak gładkie było jak dotąd nigdy, a czarne oczy jaśniały niezwykłym im blaskiem. Po chwili oczy te oderwały się od ręki pięknej sąsiadki, a utkwiły w jej licu, na które spływało obfite światło lampy. Ogarnęła go zaduma głęboka, lecz snać rozkoszna, bo wargi jego zdobne w młodzieńczą jeszcze purpurę otworzyły się uśmiechem, jaki przebywa na twarzach ludzi pomimo wiedzy swej zapadających w marzenia. Było trochę smutku w tym uśmiechu, ale zarazem wiele wzruszenia. Krystyna nie podnosiła oczu; spuszczone rzęsy jej migotliwe cienie rzucały na białe policzki, po których od czasu do czasu przepływała struga różowego rumieńca, niby widomy objaw zdwojonej mocy z jaką uderzało ser-