Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   163   —

dawała mu częste pytania, prosiła o różne drobne przysługi. On odpowiadał jej obejściem się uprzejmem, nawet życzliwem, ale bez radości ani serdecznego wylania, do którego jednak z natury swej był tak skłonny. Przeciwnie, im mówniejszą i bardziej dlań wylaną stawała się Ewa, tam głębsze bruzdy gromadziły się na jego wielkiem, otwartem czole; tem wybitniejszym stawał się ten ciężar tajemny, których chwilami choć rzadko wyraźnem piętnem wybijał się na twarz jego, pochylał w dół głowę, podniesioną zwykle spokojnie i pogodnie. W śmiechu i pośpiesznie rzuconych słowach Ewy, w całej postaci jaką przybrała na siebie, w ubiorze nawet i giestach, czuł on dysharmonję, fałsz, sztukę, które raziły zmysł harmonji, prawdy i prostoty, wysoko w nim rozwinięty. Całą osobę Ewy można było porównać w owej chwili z dysonansem złożonym z tonów najsprzeczniejszych. Ubranie jej świetne, niemal jaskrawe, sprzeczało się z twarzą zwiędłą; śmiech wesoły z wyrazem oczu smutnych, chwilami niemal bolesnym; pozory zdrowia i rzeźwości jakie usiłowała sobie nadać, z postacią noszącą ślady fizycznych cierpień i wszechstronnego próżniactwa, niszczącego siły więcej niż najcięższa praca. Zkąd pochodziły wszystkie te fałsze? dlaczego ta kobieta zrobiła z siebie taki krzykliwy dyssonans? — hrabia nie wiedział i nie myślał o tem. Nie wiedziała o