Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   157   —

— Racz się pani uspokoić — z uśmiechem pełnym grzeczności zwrócił się gość do gospodyni domu, — człowiek o którym mówię, nie popełnił w obec mnie żadnego morderstwa, ani mnie nie zabił, skoro mam zaszczyt i przyjemność rozmawiać w tej chwili z panią. Mógł to jednak uczynić, bo rozdzielała nas przestrzeń kilku zaledwie kroków, a podczas gdy on trzymał w ręku olbrzymi kij okuty żelazem, jam zaopatrzony był w prześliczną gałązkę, niewiem już z jakiego krzewu zerwaną, ustrojoną w szron prawdziwie zachwycający...
— Na Boga, — zawołał hrabia zrywając się z siedzenia, — żartujesz pan z wypadku, który mógł mieć straszne następstwa! Gdzie spotkałeś pan tego człowieka, jak on wyglądał?
— Spotkałem go w miejscu samotnem jak leśna głusza, czarownem jak zimowy krajobraz, na który się złożyły odwieczne świerki na wpół przykryte bielą śniegu i zarośle jałowcu rzeźbione w esy i floresy, które podziwiałem, ale których opisaćbym nie potrafił. Człowiek ten stąpał po szeleszczącym i iskrzącym się kobiercu zmarzłych mchów i wrzosów, na sposób niedźwiedzia, który wychodzi ze swego legowiska, baczny dając posłuch leśnym echom, ażali nie przyniosą mu odgłosu kroków myśliwego. Wyglądał zaś jak człowiek który niedawno porównywał moc swego sękatego kija z mocą czaszki bliźniego, a obecnie pragnie powtórzyć to do-