Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   132   —

— Niebardzo daleko, — odparła kobieta, nachylając się po kosz swój, który jednak z pod ręki jej pochwyciła towarzyszka Krystyny. — Po co pani to bierzesz, panno Klaro? — zwróciła się do ostatniej, — to ciężkie.... Co innego ja! przywykłam już do noszenia ciężarów. Niebardzo daleko, — kończyła przerwaną mowę, — trzy wiorsty....
— Musiałaś chyba wstać przed świtem, — z wyraźną litością w głosie wymówiła Krystyna.
— Ja zawsze wstaję przed świtem. Muszę przynieść ztąd mleko, jaja i ptastwo, dopóki nie przebudzą się moi państwo. Idę już....
Zmierzała ku gankowi leśnego domu, gdy na ganku tym ukazała się inna znowu kobieta, którą można było porównać do pięknego dnia letniego, tak była świeża, hoża, promieniejąca uśmiechem rozlanym po całej jej twarzy. Ubiór jej składał się z jasnego perkalowego szlafroczka i dużej chustki zarzuconej na plecy. Na głowie nie miała nic, prócz wielkiej obfitości płowych włosów, nieuczesanych dziś jeszcze, a więc na wpół rozplecionych i roztarganych.
— Panno Krystyno! — zawołała z ganku, — od pięciu minut widzę już panią stojącą na śniegu, ale niemogłam dotąd wyjść, bo mię mój malec nie puszczał. I pani, panno Klaro, przyszłaś także! A i ty tu jesteś, Monilko! zawsze z ciebie ranny ptaszek! Proszę do domu! Kawa ostygnie!