Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   113   —

Hrabia z widoczną przyjemnością słuchał słów młodego dyplomaty. — A jednak — rzekł, — kto tak wytrwale pracował jak pan, musiał przepędzać często długie dni i nocy śród ciszy i skupienia.
— Tak — odparł gość — ale byłato cisza wcale inna. Za oknami huczała nigdy nieustająca wrzawa wielkiego miasta, w uszach dźwięczały chaotyczne i ostre głosy słyszane wczoraj, dziś, w każdej chwili przez miesiące i lata długie; w głowie krzyżowały się myśli niespokojne lecące w takt z tym miljonopiórym smokiem, który zwie się światem. Tu nic nie przerywa milczenia, z łona świeżej i dzikiej natury płynącego w te ściany; zaklęte niem burze milkną, niepokoje ustają; nic nie przeszkadza patrzeć w samego siebie, w życie a nawet w świat, który wyraźniejszym i zrozumialszym jest zdaleka niż zblizka.
Skoro gość przestał mówić, Ewa poruszyła się lekko, i wychyliła pod światło ogniska bladą, łagodną twarz swą, dotąd ukrytą w cieniu.
— Panie Dembieliński — rzekła drżącym trochę lecz dość silnym głosem — jeżeli cisza wiejskiego naszego ustronia posiada dla pana powab o którym mówisz, pozostań pomiędzy nami póty, póki cię ów smok olbrzymi nie porwie znowu na swe miljonopióre skrzydła.
Umilkła jakby zmęczona temi kilkoma wyrazami, odetchnęła głęboko, i powtórzyła: — Pozostań pan...