Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   103   —

— Ja nie o takim ideale mówiłam — powtórzyła, — ja mówiłam o ideale powszechnym, przedwiecznym, o ideale prawdy, cnoty i piękności...
Dembieliński nie spuszczał z niej oczów, których przedchwilne ostre połyski, gasły ustępując przed piękniejszym, łagodniejszym blaskiem.
— I pani wierzysz w ten przedwieczny, powszechny ideał? — zapytał głosem, w którym powaga walczyła z oddźwiękami uciekającej niby ironji.
Krystyna uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Wierzę.
Gdy wymawiała ten jeden wyraz, twarz jej nie miała już rumieńca; białą była, spokojną i jasną, jak gwiazda żadną mgłą nie przysłoniona. Tylko ten cichy żar, który zwolna i niby w oddali palił się w głębi jej źrenic, zagorzał silniej i strzelił snopem świetlistych promieni. Z tą niepokalaną białością lica i z tym gorącym żarem w pogodnych oczach, wyglądała w istocie jak jedna z tych wspaniałych dość skromnych lilii, w obec których gasły przepychy i wspaniałości bogactw Salomonowych.
Być może, iż dumny, szyderski gość, który życie swe spędził na przypatrywaniu się przepychom i wspaniałościom nowożytnych Salomonów, i na gorączkowej za nimi gonitwie, uczuł pewną tajemną rozkosz na widok tej kobiety, którą sam porównał przed chwilą do lilji zdolnej zaćmić wszystkie ich