Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   95   —

w atmosferze pokoju okoliły mu głowę, podnosząc do gorącego tonu i tak już namiętną bladość jego twarzy. Daremnie oczy jego obojętne i ledwie na dalekiej głębi źrenic połyskujące wewnątrz cofanemi blaskami, chłodnem i ściśle tylko grzecznem wejrzeniem spotkały się z oczami Ewy; daremnie krok jego powolny był i niedbały, a surowo zarysowane usta wymawiały wyrazy powszedniej, nic nieznaczącej grzeczności; widać w nim było jakąś myśl palącą, falami uderzającą do czoła; jakieś wzruszenie wpół szyderskie, wpół dumne, wpół radośne, z jakiem witał stojące przed nim w postaci kobiety, marzenie jego młodości, chwilę srogiego, nigdy niezapomnianego rozczarowania, może cel zawziętej w urazie, mściwej, pysznej a lata trwającej myśli.
Ręka Ewy dotknęła na mgnienie oka dłoni gościa, ale wnet jakby spiorunowana, opadła bezwładnie pomiędzy fałdy sukni.
— Panie! — wyszeptała, — bardzo się cieszę... bardzo się cieszę żeś pan chciał przypomnieć sobie o nas.
— Pani — odrzekł Dembieliński głosem zupełnie pewnym i wykwintnie grzecznym, — jam nigdy nie zapomniał...
Dla obojętnych słuchaczów były te słowa prostą tylko grzecznością. Ale Ewa zrozumiała widać zna-