Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/457

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

iku ziemi, przytłoczone niby światłym strumieniem cnoty i szlachetności, tryskającym z oczu hrabiego. Trwało to wszakże bardzo krótko; Rycz podniósł twarz na którą wybił się rumieniec gniewu, wzbudzonego w nim zapewne chwilowem, mimowolnem zmieszaniem.
— Panie hrabio! — rzekł porywczo, — przyszedłem tu aby pożegnać pana. Życzę panu wszystkiego dobrego — dziś ztąd wyjadę.
— Dokąd? — zapytał hrabia pogrążony w niemem przypatrywaniu się człowiekowi, którego daremnie chciał wydźwignąć z topieli występków i złych nałogów.
— Gdzie oczy poniosą — odrzucił Rycz z cichym złowieszczym śmiechem. Idę w świat szukać sobie szczęścia.... Zgodzisz się bowiem panie hrabio, że trudno człowiekowi zdecydować się na zostanie przez całe życie nędzarzem, lub zarabianie na kawałek chleba przepisywaniem cudzych papierów. Nie byłoto zajęcie dobrze dobrane do moich usposobień. Wolę ruszać się po świecie, niż wycierać łokciami stoły. Zresztą owdowiałem... nie mam jeszcze lat czterdziestu, być może iż znajdzie się gdziekolwiek bogata jaka dziedziczka, która zechce mię na męża.
Zaśmiał się znowu cichym, zdławionym chychotem, i powtórzył. — Żegnam pana hrabiego!