Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ktokolwiek nie gardzi różnemi drobnemi objawami, wybijającemi się na twarze ludzi stojących u samego dołu społeczeństwa, ten niejednokrotnie mógł zauważyć, że uśmiechy ludzi służących u młodych i pięknych panów, miewają w sobie często coś złowieszczego. Nie darmo powiedziano, że nikt nie uchodzi za wielkiego męża w oczach swego lokaja. Kamerdyner Anatola Dembielińskiego widocznie nie uważał swego pana za szczęśliwca, wcielającego w siebie bogactwo, potęgę i doskonale powodzenie, za jakiego mieli go ci, co spoglądali nań z oddalenia.
Wieczór zimowy mroźny był nieco, ale pogodny i oświetlony srebrną pół obręczą księżyca, która wystąpiła na blady lecz jasny błękit nieba. Tu i owdzie na ulicach i placach miasta zapalano żółtawo świecące latarnie, przechodniów było sporo, środkiem ulic z brzękiem dzwoneczków przesuwały się liczne sanie. Jedne z tych sań najszybciej ze wszystkich pędzące, zatrzymały się przed niewielkim, ale ładnie zbudowanym domem, zakrawającym na pałacyk, i umieszczonym w głębi obszernego dziedzińca, oddzielonego od ulicy ozdobnemi sztachetami.
Byłoto miejsce oddalone od środka miasta, a blisko przysunięte ku otaczającym je polom. Z za domu widniały nagie teraz szkielety licznych a wysokich i rozłożystych drzew, które w lecie