Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy jestem potrzebny jaśnie wielmożnemu panu?
— Nie; możesz odejść.
Po krótkiej tej rozmowie, kamerdyner opuścił pokój, a Dembieliński postąpił żywo i zamknął za nim drzwi na klucz. Uczyniwszy to, opuścił ręce bezsilnie, i odetchnął z głębi piersi; zarazem twarz jego zmieniła się w mgnieniu oka, z nieruchomej i bladej stawała się to rozpłomienioną, wzburzoną, wstrząsaną jakiemiś boleśnemi drganiami; to mglącą się bezdenną jakby boleścią, lub ostrem jak lodowe kolce szyderstwem. Im silniejszy był ten ucisk, jakiemu Dembieliński przez długie godziny poddawał swe uczucia, tem gwałtowniejsza nastąpiła po nim reakcja. Wybuchnęła ona tak jak wybucha wulkan, jak rozpacz i zwątpienie wybucha z szerokiej i dumnej piersi człowieka wtedy, gdy żadne oko ludzkie nań nie patrzy, gdy nie dochodzi doń żaden szmer zwiastujący czyjąkolwiek obecność.
Anatol mierzył niewielki pokój szerokiemi krokami. Drżał cały jak w febrze, ręce jego zimne były jak lód, a głowa ściśniętą w obręczy palącej jak rozgorzałe w ogniu żelazne koło. Obok zasłanego już łóżka, stała na małym stoliku karafka z wodą. Pochwycił ją trzęsącą się ręką, i zimnym płynem napełniwszy kryształowy kubek, wychylił go do dna.