Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 1.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i pożegnać mię tym brzydkim, światowym, zimnym ukłonem! Podałam mu przecie rękę gdy odchodził, i czułam dobrze, że dłoń jego nie drżała, że palce jego zimne były jak lód i zaledwie raczyły dotknąć moich. Nie! nie! on mię nie kocha! dobrze uczyniłam!
Byłże to nagle z dna serca czy sumienia wybuchający głos groźny i złowrogi? bo młoda kobieta wymawiając ostatnie wyrazy, zbladła bardzo, zachwiała się, i drżącą ręką oparła się o poręcz najbliższego sprzętu. — A jednak — mówiła do siebie, nizko, bardzo nizko pochylając głowę, — a jednak... owe dawne wieczory nasze takie ciche, poufne, tak pełne wspólnych nadziei i wzajemnych obietnic... te ranki wiosenne z nim spędzone... tam w ogrodzie, takie świeże, wonne, promieniste... o, jakie to były piękne, piękne chwile!... on je dziś przypomniał...
Wyprostowała się, obie dłonie przycisnęła do falującej piersi, i zawołała głośniej: — O, te wspomnienia! wspomnienia! Któż mi je wydrze z serca i pamięci? pozostanąż one we mnie na zawsze? Będęż, wedle przepowiedni jego, całe życie żałującem okiem ścigała tę nitkę złotą, której wątek rozerwałam dziś sama!
Chodziła po pokoju przyśpieszonym krokiem, twarz jej gorzała, oczy mieniły się płomieńmi i łzami; ogromne włosy częścią splecione w warko-