Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

do świątyni Junony, zatrzymała się raz jeszcze, i zza podniesionéj firanki jéj wychyliła się głowa kobieca, ubrana w bursztyn, i z przywołanym przechodniem jakimś długą zagaiła rozmowę.
W złotych i różowych blaskach nadchodzącego wieczoru, w przycichających gwarach rybiego rynku i mrowiącéj się za rzeką żydowskiéj dzielnicy, u końca ulicy, wypływającéj z pod Ostyjskiéj bramy, w téj chwili pustéj już prawie, Artemidor zatrzymał się i stanął, plecami oparty o rzeźbione gzémsy luku Germanicusa, twarzą zwrócony ku miastu, u którego szczytu, w przeczystém powietrzu, pałające światła walczyć zdawały się z przezroczystemi cieniami. Nieopodal, pod ciemném sklepieniem łuku zatrzymał się téż i stanął Helias, młodziutki sługa o greckich rysach, długich jedwabistych włosach i przenikliwych oczach, jedno z tych chłopiąt pięknych, starannie uczonych, przebiegłych i zręcznych, które posiadać musiał w domu swym każdy wykwintny Rzymianin, i które u boku panów swoich pełniły czynności podczaszych, deklamatorów, czasem trefnisiów lub szpiegów, częściéj powierników, posłów, kochanych i pieszczonych ulubieńców domu.
Helias na służbie u Artemidora trefnisiem ani szpiegiem być nie mógł, lecz u stołu, w niewielkiéj ale wykwintnéj jadalni malarza, kołysał w rękach swych amforę łabędzich kształtów, i gdy ze srebrnego jéj dzioba sorrenckie lub fabonyjskie wino lało się w rubiny kryształowéj czary, srebrny głos swój łączył z cichém dzwonieniem płynu, pół deklamując, pół śpiewając poezye greckie. Nieraz téż, od lat już kilku, panu swemu, wiodącemu swobodny i rozkoszny żywot słynnego artysty, służył on za powiernika i posła w miłosnych przygodach, a nikt lepiéj od niego nie umiał pokryjomu wręczyć tabliczki, opieczętowanéj woskiem, młodziutkiej żonie bogatego starca; nikt gorliwiéj i bystrzéj nie strzegł domu, w którym pan jego pędził miłe godziny na umówionéj schadzce. Wiedział on dobrze, co nastąpić miało, gdy malarz wymykał się starannie od przyjaciół swych i wielbicieli, a na samotną udając się wycieczkę, jemu jednemu tylko mówił: „Pójdź ze mną, Heliasie!“
W téj jednak stronie miasta nigdy jeszcze z panem swoim nie był. Czyżby Artemidor naprawdę dążył do ogrodu Cezara, którego gęsta zieleń okrywała część Janikulskiego wzgórza? Być może, iż czeka tam na niego bogata Fulwia, którą opuścił był przed rokiem, a która go ku sobie dotąd jeszcze przyzywać nie przestawała, albo tancerka Higarya, Andaluzka ta z wulkaniczném okiem, któréj portret, niedawno, w postawie lubieżnie w tańcu przegiętéj, z rozwianym włosem i sistrą w podniesionéj ręce, na ścianie sypialni swéj sam wymalował? Któż zresztą zgadnąć może, z kim spotkać się, jakiéj przyjemności użyć zamierza w ciemniejącym ogrodzie, ten, którego usta tak świeże są i śmieją się tak często, którego serce napawa się naprzemian wzniosłą pięknością sztuki i czarami ziemskich, upalnych rozkoszy? Lecz dlaczegoż stanął on w cieniach pysznego łuku i, bez śladu uśmiechu na zamyślonéj twarzy, zapominać zdawał się o celu swéj wycieczki?