Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przebacz, Symeonie! przebaczcie mędrcy w Jabue, żem wam zaprzeczał! Zemsty! zemsty!
W tém, w miejscu jedném, dał się uczuć ruch taki, jakby świeżo przybyła gromada ludzi rozepchnąć tłum i drogę sobie pośród niego torować usiłowała. Przybysze ci przedzierali się wyraźnie ku domom, dokoła których najzażarciéj krzyczeli i uwijali się haftarze i perfumiarze. Głosy jakieś poważne, dźwięczące mową wytworną, wyróżniać się zaczęły z pomiędzy grubijańskiéj i wielojęzycznéj wrzawy. Wyraźném stawało się, że wszczynał się tam spór, a raczéj zawiązywała się rozmowa jakaś dziwna, co chwila urywana, któréj początek niewiedziéć jak i gdzie się zawiązał, w któréj, z jednéj strony, czuć było wielkie wysilenie głosów, rozkazujących coś, proszących o coś, twierdzących o czémś, z innéj — rozlegać się poczęły grube żarty i śmiechy. Haftarze przecież i perfumiarze zaczynali już uspakajać się nieco. Przeciwległa strona rynku kipiała wrzawą wielką, lecz tu podobném już stało się dosłyszéć głos donośny, spokojny, lecz w spokoju swym nakazujący, który kędyś, w głębi tłumu, przemawiał:
— Spór macie z mieszkańcami domów tych. Dobrze. Ale dwa są sposoby roztrzygania sporów: jeden przez rozum, drugi przez siłę... Piérwszy ludzkim jest, drugi źwierzęcym... Jesteście stadem bydląt?
Kilka głosów zaśmiało się chórem. Jeden z nich, podobny do głosu Pedanusa, zawołał:
— I tu także wleźć musiałeś, filozofie!... Skorzystasz tyle, ileś skorzystał, kiedyś naprzeciw wojsk Witeliusa, Rzym oblegających, wyszedł i paplał im, że wojna zbrodnią jest a pokój — rozkoszą...
— Mówiłem im i wam mówię teraz, — ciągnął w tłumie spokojny, lecz nakazujący głos; — mówiłem im i wam mówię: precz z gniewem! Nic on sprawiedliwego nie zrządzi, a niéma dobra, jeno to, co sprawiedliwe...
W téj chwili, szeroką piersią, jak taranem, drogę sobie otwierając, człowiek, który wszczął dziwną tę sprzeczkę, wybił się z pomiędzy tłumu i u drzwi domu Sary na wyniesieniu jakiémś stanął. Na kruchém i pod stopami jego trzeszczącém, bo z rozbitych skrzyń i sprzętów złożoném, wyniesieniu tém, postać jego zarysowała się wysoka, barczysta, w fałdzisty płaszcz owinięta, lecz rysów rozpoznać w zmroku nie było można. Znali go jednak i poznali tu wszyscy. Z wnętrza domu, przez okno, z którego szybę z pęcherza wyrzucono, wychylił się Sylwiusz, tak zmęczony, że togę swą zdjąć musiał, spocony, zziajany, wściekły na tego, który mu w drogę właził.
— Niech cię Hades pochłonie, papugo Minerwy! — krzyknął; — pocoś tu przyszedł, aby klekotać nam nad głowami swoje wieczne: Niéma dobra, jeno to, niéma zła, jeno tamto...
Ale inni w weselsze, niż Sylwiusz, usposobienie wpadli.
— Spać idź, Muzoniuszu! dobréj nocy ci, małpo bogów!
On, nie na ludzi, lecz w daleką, burzliwą przestrzeń patrząc, mówił: