Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jakby pragnęły choćby zginąć, lecz z nimi. Byli tam przyjaciele, obejmujący się ramionami, jakby jeden drugiego przed niebezpieczeństwém osłaniać zamierzał, i wrogowie, którzy, w uroczystéj chwili, giestem zgody podawali sobie dłonie. Byli téż tacy, którzy gorąco, szczerze, wzywali pomocy swych Larów domowych, ślubując im sute ofiary. Collegia rzemieślnicze, wspólnością pracy złączone, tłoczyły się w spójne gromady, a niewolnicy i najemnicy tulić się zdawali pod opiekuńcze skrzydła panów swych lub patronów, którzy pobłażliwie znosili ocieranie się ramion ich o swe ramiona, a kiedy niekiedy rzucali im nawet życzliwe słowa. Więc cóż? Dlaczego?...
W tém ktoś zawołał: — Uciszcie się! patrzcie! oto bogowie zsyłają nam wróżbę: z nad Kapitolu zerwały się kruki!...
Z nad Kapitolińskiéj świątyni, która teraz ciemna i olbrzymia górowała nad miastem, zerwało się istotnie stado czarnych ptaków i, ciężkim lotem, z krakaniem głośném i żałośném, ciągnęło w mroczném przedstworzu. Wszakże lot ptaków, to jedna z najświętszych dla Rzymian wróżb i wskazówek. W którą stronę zwrócą się kruki i gdzie opadną? Nad Awentynem zniżyły lot. Osiądą może na świątyni Junony i wskażą przez to, że ta-to bogini ofiar i błagań od ludu żąda. Nie; to tylko burzą nabrzmiałe powietrze ociąża ich skrzydła. Wzbiły się znowu wyżéj... lecą... Na wybrzeżu grobowa cisza zastąpiła uprzednie kipienie. Tysiące bladych, lub rozpalonych twarzy wznosiły się w górę; usta szeptały modlitwy, plączące się z przekleństwami. Kruki, krakając wciąż, zawisły nad łukiem Germanikusa, lecz ciężkie skrzydła ich musnęły tylko półkolisty szczyt jego. Na wybrzeżu zahuczał krótki krzyk:
— Za Tybr polecą!
I znowu zapanowała tam cisza. Kruki leciały nad Tybrem, nizko; słychać było monotonny łoskot ich skrzydeł, który jednak umilkł wkrótce. Jakby jednomyślnie, w linii pionowéj, opadły one na syryjsko-żydowską dzielnicę i pośród płaskich domów jéj — zniknęły.
Nad Janikulskiém wzgórzem błysnęło... Wnet potém na wybrzeżu wybuchnął olbrzymi krzyk:
— Za Tybr! za Tybr! za Tybr!
Po chwili, z pod łuku Germanikusa wypływało morze ludzi zdyszanych, giestykulujących, potem oblanych i, pokrywając most, grzmiało:
— Za Tybr! za Tybr!
Jednocześnie, naprzeciw mostu rozwarły się na oścież drzwi wielkiéj oberży i buchnęło z nich na zewnątrz jaskrawe światło palących się w jéj wnętrzu pochodni. W świetle tém, banda syryjskich tragarzy, lektykarzy i łotrzyków wirowała i szumiała, nakształt roju pszczół, aż także, niby na spotkanie tłumu przebywającego most, puściła się w pochód. Pijani i rozhukani, ogromny Balas w zielonym wieńcu i wpółnaga Chromia z rozwianemi włosy, szli przodem. On do Satyra, ona do Bachantki podobna, trzymali się za ręce, tańcząc w takt muzyki syryjskich flecistek, które, w kraciastych