Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pretora nie było już i śladu tego zakłócenia duszy, na które skarżył się przed swym mistrzem. Daléj nieco, w pobliżu fontanny, kwiecistemi tunikami migotała na słońcu gromadka młodych ludzi, a gwar rozmowy ich i ożywione giesta napełniały ogród życiem i ruchem. Jedna tylko Fania cicha była i blada; głowę swą, w któréj czarnych warkoczach rubiny drżały, jak krople krwi, oparła na ramieniu męża i tak do niego cała przylgnęła, jakby lękała się, że wnet, wnet z nim rozłączoną zostanie. Patrząc na uczepionego wciąż do sukni Mirtali i rozgłośnie szczebioczącego syna, szepnęła:
— Sierota!
Pretor dosłyszał zapewne, bo kibić jéj ściśléj otoczył ramieniem, ale nie rzekł nic. Uważnie słuchał Artemidora, który z cicha mówił mu coś o Mirtali, rodzinie jéj i zagrożonym ludzie. Muzoniusz słuchał także i rzekł coś o scenach, które dziś rozegrywały się na Forum. Gdy skończyli, Helwidyusz zwrócił się ku obecnym:
— W altanie zastawione oczekuje nas prandium (podweczorek). Proszę was, drodzy, abyście ze mną zasiedli do stołu. Tam wysłuchamy żądań dzieweczki i po raz ostatni zapewne wspólnie wylejemy czarę wina do stóp Jowisza wyzwalającego...
W altanie, przed półokrągłą ławą, hemicyclum zwaną, a z kunsztownie rzeźbionych marmurów złożoną, na wielkim stole, wspierającym się na potężnych słoniowych nogach, stały w srebrnych naczyniach świeże i woniejące owoce, złociste kratery napełnione winem, ciasta, rozlewające zapach attyckiego miodu, kryształowe czary z zamrożoném mlekiem, barweny (ryby) osypane zielenią oliwek. Trzéj młodzi chłopcy, z włosami rozpuszczonemi na barwiste suknie, o palmy wsparci, oczekiwali przybycia biesiadników, aby ze stóp ich pozdejmować sandały i ze smukłych amfor do czar ich nalewać różane i fijołkowe płyny.
Ale Helwidyusz milczącym giestem oddalić się im rozkazał, i wraz z rodziną i gośćmi swymi na hemicyclum zasiadł. Mirtala u wejścia do altany stanęła. Tuż przy niéj, u wejścia do altany także, wznosił się potężny, mistrzowską ręką wykonany posąg Jowisza — nie tego, który groźby i gromy w dłoniach swych dzierżył, lecz tego, który z ucisku i krzywd wyzwalał. Nieśmiałość i wzruszenie chyliły nizko zarumienione jéj czoło, nad którém płonął wieniec z róż, przez Artemidora spleciony. Chwilę nieruchoma i milcząca stała; przypominała sobie, że kiedyś ukochane usta mówiły jéj ustęp z poematu greckiego, w którym gość błagający klękał u gościnnego ogniska. Uklękła więc i, oczy łzami zaszłe wznosząc ku twarzy Pretora, ramionami objęła marmurowe stopy boga wolności...