Strona:Eliza Orzeszkowa - Mirtala.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tyni. Słychać było wyrazy: wojsko, twierdze, mury obronne, wojna domowa, oblężenie, głód, wycieczki nocne, świątynia, pożar, gruzy, rzezie, ucieczki. Słychać téż było imiona krajów, narodów i pojedyńczych ludzi: Rzym, Pont, Syrya, Idumea, Arabia, Egipt, Wespazyan, Tytus, Józef Flawiusz, Jan z Giszali. Znać było, że wiele na raz ludów w sposób różny przyjmowało udział w opowiadanym dramacie, że wiele krajów i miast było świadkami rozgrywających się tu scen jego, że wielu mężów, na cały świat sławnych, w różnych kierunkach popychać go usiłowało ku ostatecznemu rozwiązaniu. Kiedy po raz piérwszy imię Jana z Giszali wyszło z ust opowiadającego, odpowiedziało mu olbrzymie, kilka tysięcy piersi wzdymające, westchnienie. Na dźwięk imienia największego z wodzów, najzagorzalszego z gorliwców, najwytrwalszego z obrońców Syonu, wszystkie serca uderzyły głośno i piersi głęboko, długo, westchnęły. Potém znieruchomiały znowu, zasłuchane, nieme, w kamiennéj ciszy.
Godziny upływały; nagle głos opowiadającego, jak ziarno piasku w nadlatującym tumanie kurzawy, znikł w ogromnym okrzyku tłumu, który tym razem nie umilkł zaraz, owszem, zmienił się w długi, bezładny, namiętny gwar mnóztwa głosów. W tłumie ściśniętym murowanemi ścianami coś zakipiało i wrzało potém coraz goręcéj i głośniéj.
Na mównicy stojąc, Jonatan kończył opowiadanie nietylko wojny stoczonéj i zakończonéj klęską oblężenia stolicy, ale i własnéj także ucieczki z rąk wrogów, i długiéj, kilkuletniéj tułaczki po niegościnnych miastach Syryi, morzach i wyspach Grecyi, po skwarnych i bezludnych pustyniach Afryki. Kończąc, podniósł twarz, wysoko wzniósł ramię, i w dłoni kurczowo ściśniętéj ukazał krótki, zakrzywiony miecz Jana z Giszali. Wszyscy powstali. W upalném powietrzu ogromnéj sali, w mglistém choć obfitém świetle lamp, u których posługacze świątyni ucinali knoty, lecz gęstych nici dymu rozegnać nie mogli, nawał głów i ramion ludzkich cisnął się ku mównicy. Wszystkie usta były otwarte, wszystkie oczy wzniesione w górę, tam, gdzie nad tym ludzkim odmętem górując, Jonatan, dziwnie uciszony, z kapłańską jakby dostojnością w postawie, ku oczom i ustom zbliżających się pochylał lśniącą, ostrą, obosieczną pamiątkę wielkiego męża. Nie mówił teraz nic; oni wzamian, mówiąc, jęcząc, płacząc, oglądali oręż, dotykali go, przyciskali do niego swe usta. Zapominając o najważniejszych obrzędowych przepisach, niewiasty zmieszały się z mężczyznami i cisnęły się także ku narodowéj relikwii. Były tam matki, żony i siostry tych, którzy zginęli, walcząc u boku Jana z Giszali. Jedna z nich uczyniła ruch taki, jakby objąć i w ramionach swych oręż ten, niby dziecię, kołysać chciała. Na zimnéj i lśniącéj powierzchni stali kładły się usta młodzieńców i dziewic, i zlewał ją deszcz łez, kapiących z oczu przygasłych, zbolałych. Byli tacy, na których twarzy wybijała się walka. Odraza, uczuwana do mordów i krwi, zasada jakaś wysoka, w jednym