Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gła lekko po zbłoconych chodnikach, z głową podniesioną, ze wzrokiem błyszczącym.
Nigdy jeszcze, odkąd na wysokiem zamieszkała poddaszu, przebycie wązkich, brudnych, ciemnych, trzypiątrowych wschodów nie przyszło jej z taką łatwością; uśmiechała się, wydostając z kieszeni klucz ciężki i zardzewiały, z uśmiechem przestąpiła, przeskoczyła niemal próg izby, przyklękła, otworzyła ramiona i milcząc, przycisnęła mocno do piersi czarnookie dziecię, które z krzykiem radości rzuciło się na jej spotkanie. Przylgnęła ustami do czoła dziewczynki.
— Dzięki Bogu, dzięki Bogu, Jańciu! szepnęła, chciała coś więcej powiedzieć, nie mogła: dwie łzy spłynęły na uśmiechnione jej usta.
— Czego ty mamo śmiejesz się? Czego ty płaczesz? zaszczebiotała Jańcia drobnemi rączkami, muskając rozpalone policzki matki.
Marta nie odpowiedziała; zerwała się z ziemi i spojrzała w czarną głębię komina. Teraz dopiero uczuła, że była zmokniętą, że w izbie było zimno.
— Możemy dziś sobie ogień rozpalić na kominku, rzekła, biorąc z za pieca jedyną znajdującą się tam wiązkę drzewa.
Jańcia poskoczyła z radości.
— Ogień! ogień! wołała, ja lubię ogień,