Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

uważam, że wpadłam w deklamacyą! wołała śmiejąc się kobieta z rozpuszczonymi płowymi włosami. To twoja żałobna suknia, Marto, zaciemniła mi salon. Nie lubię ciemności, kocham się w blaskach, lubię śmiać się na komedyi, a w domu jeść cukierki... wierz mi... tak lepiej... Wzięła rękę wdowy zwisającą śród fałd czarnej sukni i przysunęła się do niej bliżej.
— Słuchaj, Marto, zaczęła przechylając się do ucha prawie towarzyszki, kochałam cię kiedyś, dziś żal mi cię wielki... Pierścionek, który mi dałaś, żywił mię przez kilka tygodni, teraz ja cię wesprę radą i pomocą... Dotąd wypowiadałam ci samą teoryę tylko, teraz przechodzę na pole praktyki... Obok mieszkania mego są do wynajęcia trzy pokoje, takie prawie jak te... chcesz? jutro będziemy sąsiadkami. Przyprowadzisz tu swoje dziecko, będzie mu ciepło i wygodnie... pojutrze zdejmiesz tę żałobną brzydką suknię...
Marta odjęła dłoń od oczów i podniosła głowę.
— Karolino! rzekła powstając, dosyć już, nie mów ani słowa więcej...
— Cóż? zawołała kobieta w atłasach, czy nie?
Kobieta w żałobie nie odpowiadała chwilę. Twarz jej mieniła się śmiertelną boleścią