Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

musi koniecznie uczepić się, w jakikolwiek sposób uczepić się mężczyzny, jeśli chce żyć. Inaczej idzie do szwalni Szwejcowej i umiera zwolna. A cóż uczyni wtedy, jeśli ogarnie ją namiętne pragnienie życia? Zgadnij! zgadujesz? dobrze! zasłońże sobie oczy drugą dłonią, abyś już ani rąbka sukni mojej widzieć nie mogła, ale słuchaj mię dalej...
— Byłam młodą, piękną, przyzwyczajoną do zbytku i próżnowania; gdy wygnano mię z domu bogatych krewnych, za całą własność posiadałam parę sukien, złotą bransoletę po matce i ten pierścionek z niebieską emalią, któryś ty mi dała, Marto, w dzień twego ślubu. Sprzedałam bransoletę i pierścionek. Myślałam, że wystarczy mi to, dopóki nie znajdę zarobku. Wyobraziłam sobie że jestem człowiekiem, i przez tę głupią omyłkę cierpiałam kilka miesięcy męki piekielne. Cierpiałabym je może dłużej jeszcze, gdybym na szczęście nie spotkała na chodniku Nowego Świata pana Edwarda. Kochałam go jeszcze. Kiedy minął mię bez powitania, przekonałam się ostatecznie, że jestem rzeczą, którą wolno jest brać i rzucać dowolnie. Czyż ktokolwiek postąpiłby z człowiekiem jak postąpił ze mną ten, o którym marzyłam w dniach spokoju, którego rysy przywoływałam przed pamięć moją w godzinach głodu i męczarni? Od chwili, w której utra-