Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wtedy, gdy ci matka jego z domu swego wyjść rozkazała na biedę, samotność i tułaczkę?...
— On! z przesadnem patos wymówiła Karolina, on patrzył na mnie przez rok cały swemi prześlicznemi szafirowemi oczami, jakby w głębię duszy mej przedrzeć się i zawojować ją wzrokiem pragnął; śpiewał na fortepianie pieśni, od których tajało mi serce, ściskał mi rękę w tańcu, potem całował obie moje ręce i przysięgał na niebo i ziemię, że kochać mię będzie do grobu, potem pisywał do mnie z pokoju do pokoju listy strzeliste, i płomieniste, potem... gdy matka jego jeden z listów tych wypadkiem przeczytawszy, rokazała mi iść gdzie mię oczy me poniosą, pojechał na karnawał do Warszawy; spotkawszy mię na ulicy, a byłam wtedy głodna, zrozpaczona, w łachmanach prawie ubrana, zarumienił się jak piwonia, spuścił oczy, minął niby nie poznając, i w kilka dni potem w kościele PP. Wizytek ślubował przed ołtarzem pięknej i bogatej dziedziczce wiarę i miłość dozgonną... tak on mię kochał i to dla mnie uczynił... I znowu zaśmiała się, ale tym razem krótko i sucho.
— Nikczemny! z cicha wymówiła Marta.
Karolina wzruszyła ramionami. — Przesadzasz moja droga, wymówiła z zupełną obojętnością. Nikczemny! dlaczego? czy dlatego, że