Strona:Eliza Orzeszkowa - Marta.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wszędzie i zawsze idę ja sama ze sobą i sama siebie wypycham zewsząd...
Zdobyła się na wysilenie wielkie, aby módz myśleć, i sięgnęła w przeszłość, poczynając od owej chwili, w której w salonie informacyjnego bióra siadała do fortepianu, aby niefortunnie zagrać niefortunną prière d’une vierge, aż do tej ostatniej, w której stojąc w pracowni bogatego magazynu na zadawane jej pytania odpowiadać musiała: nie potrafię!...
— Zawsze to samo! powtórzyła w myśli, wszystkiego po trochu, nic gruntownie i do dna... wszystko dla ozdoby lub drobnych wygódek życia, nic dla jego użytku...
Kilkanaście słów tych wymożonych na umyśle, oplątanym jak siecią jednem słowem, nie umiem! zmęczyły ją. Dnia tego wychodząc z domu była tak stroskaną, tak zajętą, rozgorączkowaną niemal nowym powziętym planem, że nie pomyślała o przyjęciu posiłku. Patrząc na Jancię wypijającą zwykłą swą poranną szklankę mleka, czuła nawet pewien wstręt do jedzenia. Targana wciąż i raniona w niej strona moralna oddziaływała na fizyczną. Nogi chwiały się pod nią, serce uderzało z mocą i szybkością niezwyczajną, chociaż szła zwolna. Teraz tylko po głowie jej szamotało się nowe pytanie zawarte zrazu w kró-