Strona:Eliza Orzeszkowa - Iskry T.2.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ca bez końca, do szału bez uzdy, do hałaśliwych, pijanych, grubych, strugami potu oblanych podskoków. Ciężko snadź delikatnemu, staremu gratowi wydawać takie krzyki i szały, bo podskakuje, wygina się w strony różne, a w harfianem, czy komarowem jego brzęczeniu słychać takie stękanie, skrzypienie, dmuchanie, dyszenie, że śmieje się grający, śmieją się ci, którzy go otaczają, uśmiechają się nawet urzędnicy, radzi może chwilowemu urozmaiceniu całodziennej nużącej czynności. W ten chór wesoły mieszają się niebawem dwa jeszcze głosy. Najpierw gil muzyką zwabiony, przylatuje z ogrodu, zawisa u okapu i, czerwonym łebkiem z przestrachem, ze zdziwieniem kręcąc, szczebiocze: „co to? co to? co to?“ Potem pies żółty, do reszty muzyką rozżalony, jak raz naprzeciw grającego staje i z wyciągniętym w górę pyskiem chudym, przeciągle, przenikliwie wyje. Ale i małpka bronzowa zaszamotała się nad stołem, dzwonek rozbrzmiał silnie, donośny głos zawołał:
— Po raz trzeci: trzy dwadzieścia! kto da więcej?
Pokątny doradca odrywa palce od klawiszów i odkrzykuje:
— Trzy czterdzieści!
Poczem z lekceważącym gestem do młynarza mówi:
— Czart bierz! niech go tam bębny moje do reszty roztłuką!
Wtedy stary człeczyna w długiej do kostek