Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom III.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spłynęły i na świecie przygasły te wielkie blaski, które każdy rys i każde drgnienie ich twarzy ukazywały z wypukłością rzeźby śród jaskrawego tła umieszczonej. Wkrótce też przygasać one zaczęły na niebie, a jednocześnie i wody rzeki powlekały się szarością, po której już tylko tu i ówdzie błądziły fioletowe lub czerwonawe smugi. Drzewa boru zmieszały się i utworzyły czarną, nieprzebitą dla oka ścianę. Zmrok przezroczysty łagodnymi falami spływać zaczął od gwiazd, które stopniowo pozapalały się na pociemniałym sklepieniu. Cisza panowała wielka.
Wtem wśród ciszy od dalekiego punktu okolicy doleciał przeciągły, kilka razy powtórzony okrzyk. Ktoś kogoś wołał. Niby w borze przyczajony duch psotny a smętny wołanie to porwał i niósł w głębie boru powtarzając je długo, przeciągle, srebrnie.
— Echo! — szepnęła Justyna.
— Z tego miejsca, gdzie my teraz stoim najlepiej echa słyszeć się dają — odpowiedział Jan i jakby towarzyszce przyjemność chciał zrobić, donośnie zawołał:
— Ho! ho!
Za rzeką po głębinach boru poniosło się długo, raźnie, wesoło:
— Ho! ho! ho! ho! ho!
Ostatni dźwięk doleciał tu już tylko przeciągłym, rozwiewnym westchnieniem.
— Niech pani teraz trochę z echem porozmawia! — poprosił Jan.
Zbliżył się do Justyny tak, że ramieniem rękawa sukni jej dotykał; w przytłumionym głosie jego czuć było, że drżał.
— La! la! la! — zawołała.
Śpiewnie, figlarnie echo aż pod koniec firmamentu poniosło nutę:
— La, la, la, la, la!
Znowu jednak nie było to tym, o czym mówić chcieli.