Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom III.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widziu! Kochasz ty Niemen? lubisz ty te motylki? lubisz ten bór za Niemnem, w którego głębi, w cieniu jodeł, zapomniany i nieuczczony twój stryj usypia snem wiecznym?
Dziecko już wtenczas to wszystko kochało, a on pokusy i rady gdzie indziej go wabiące odepchnąwszy wziął znowu krzyż swój na barki i — jeden z trzech — tu pozostał...
Co to? Śpieszne kroki ozwały się w przyległym pokoju, otworzyły się drzwi — te same, co wówczas — do gabinetu wbiegł zgrabny, wysmukły, młody człowiek. Znowu on! tylko dorosły teraz i tak dojrzały, jakby każdy rok przez niego przeżyty w widokach i wrażeniach życia, na kształt ziarna w sokach ziemi, rósł nad miarę i nabrzmiewał. Przez pokój przyległy biegł, ale u drzwi gabinetu zatrzymał się i prędko oddychając chustką powiódł po rozognionej i spotniałej twarzy. Przybywał widać z miejsca napełnionego upałem i ściskiem, a gdy twarz odsłonił, zdawać się mogło, że było ono także miejscem męczarni. Niewysłowiona męka biła mu z oczu i zmarszczkami występowała na czoło. Benedykt żywy ruch na fotelu uczynił, naprzód się podał.
— Witold!
Wejście syna było dla ojca niespodzianką.
— A co? skąd przychodzisz? czegóżeś taki rozgrzany i zmęczony?
Młody człowiek nie odpowiadając naprzód postąpił i przed ojcowskim biurkiem stanął.
— Mój ojcze...
Zawahał się, oczy spuścił i po kilku sekundach dopiero zwykłym sobie ruchem determinacji ręce w tył zakładając z cicha dokończył:
— Przychodzę, mój ojcze, z ustami i sercem pełnymi... skarg!
— Na kogo? czyich? — zapytał Benedykt.