Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy ja wiem? we dworze? Może kto będzie gniewał się na mnie?
— Włóż zaraz czapkę i mów głośno — zadyrygował Witold, i widać było, że go znowu coś w serce ukłuło. Ale spojrzał na wędy i zwracając się ku dziedzińcowi zawołał:
— Mars! Mars!
Wielki, czarny ponter wyskoczył z kuchni, w pobliżu której stali dwaj młodzi ludzie.
— Chodźmy! — zawołał Witold.
— Chodźmy! — głośno już i raźnym gestem starą czapkę na ogromną czuprynę swą wkładając powtórzył chłopiec w siermiędze.
Przez furtkę do ogrodu wbiegłszy od starych klonów, długą ścianą stojących nad samym brzegiem wysokiej góry, szybko z niej zstępować zaczęli ku Niemnowi. Mars cwałował przed nimi.
— A gdzież Sargas? — zapytał Witold.
— Che, che, che! łódki pilnuje! — zaśmiał się jego towarzysz.
— W domu u was wszyscy zdrowi?
— A zdrowi, chwała Bogu!
— Już z pięć dni w okolicy waszej nie byłem...
— A jakże! już my mówili, że Witold może przestanie do nas chodzić, bo może Witoldu ociec zabronił...
— Mnie nikt zabronić nie może przestawać z wami i być przyjacielem waszym — oburzył się Witold, ale tym razem wszelkie przykre uczucie krótko w nim trwać mogło. Dzień był taki pogodny, upalny, Niemen u stóp wysokiej góry toczył się taki błękitny i złoty, a u brzegu stała łódka mała, w której wnet z towarzyszem swoim usiądzie, aby na środek rzeki wypłynąć i koniec wędy w błękitach utopiwszy patrzeć mniej może na pływające po ich powierzchni i obecność małej rybki drżeniem swym zdradzające piórko, jak na ten mały, piękny, nad wszystko milszy mu kawałek świata. Oddychać