Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom I.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A zwracając się do Justyny znowu trochę czapki uchylił:
— Bardzo kontenty jestem, że się pani mój sadek upodobał. Wszystko to pochodzi z mego własnego sadzenia i starania. Gdyby pani dziesięć lat temu tu przyszła, obaczyłaby same rudery, badyle, śmiecie i paskudztwo...
Justyna powiedziała mu, że słyszała o jego długiej i ciężkiej chorobie.
— A... a... a... od ko... kogo?
Zdziwił się tak, że aż jąkać się zaczął. Blade oczy jego z wytężeniem w twarzy jej utkwiły.
— Czyżby w Korczynie kto jeszcze o mnie wspo... wspo... mi...
Machnął ręką i prędko dodał:
— A to pewno Janek pani o tym mówił... Żeby nie! Dobrze jemu zapamiętało się te niedołęstwo moje, bo wiele on podtenczas biedy przecierpiał, tego i opowiedzieć trudno... A co to był za defekt, o tym jeden Pan Bóg wiedzieć może; dość, że zwalił mnie z nóg jak kłodę i dziewięć lat bezwładnym i w bólach trzymał... U doktorów radziłem się ze trzy razy, ale nie pomogli i nawet nic zepsutego w ciele moim nie wynaleźli... Mówili, że hipokondrię mam... hipokondrykiem mnie nazywali... Duszna to podobno była choroba więcej niżeli cielesna...
Rozgadał się i powolnym, monotonnym swym głosem opowiadać zaczął minione swe cierpienia. Z tego, co opowiadał, i nawet z wielu trwających jeszcze cech jego powierzchowności, łatwo można było odgadnąć jedną z tych strasznych chorób nerwowych, które dla samej nauki do określenia i zwyciężenia wielce trudnymi bywają. Jakim sposobem pochwyciła ona tego człowieka prostego i tak ściśle z życiem natury spojonego, o którym Marta mawiała Justynie, że miał kiedyś postawę dębu i twarz do kwitnącego maku podobną? Widać, że on sam nieraz zapytywał siebie o to, bo w zwy-