Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom I.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dzieci nie ma! Od godziny już by tu być powinny.
— O, ja także zaczynam być o to niespokojną i zapewne dlatego czuję już nadchodzącą migrenę — odpowiedziała pani Emilia i z cicha, zwolna uwiadomiła swoich gości o tym, że oczekuje przybycia na wakacyjne miesiące syna kształcącego się w szkole agronomicznej i córki będącej na jednej z pensji warszawskich. Mówiła, że Witold okazywał zawsze zamiłowanie w gospodarstwie wiejskim — znać odziedziczył to po ojcu — a Leonię wysłała na pensję dlatego, że przy swym słabym zdrowiu wychowaniem jej w domu pokierować nie mogła... Zresztą, jest to jeszcze dziecko, ma rok piętnasty...
Kirło, który o tym wszystkim dawno już wiedział, usiłował zawiązać rozmowę z panem domu. Czynił to nawet z pewnym przymileniem, którym widocznie usiłował przełamać jakieś lody lekceważenia czy urazy. Zacierając kościste ręce i mile uśmiechając się rozpoczął:
— Pan dobrodziej nawet w święto około gospodarstwa pracuje...
— A tak — pociągając wciąż wąsa i posępnymi swymi oczami na przeciwległą ścianę patrząc odpowiedział Korczyński — dla nas święta nie ma. I owszem, kiedy oficjaliści i parobcy świętują, najbardziej pilnować trzeba, aby głodem nie zamorzyli koni i bydła albo dworu z dymem nie puścili...
Nie była to właściwie odpowiedź niegrzeczna, ale ton, jakim wymówioną została, czynił ją obojętną i trochę rubaszną.
— Ale co się tyczy tegorocznych urodzajów — rozpoczął znowu Kirło — obiecujące są, bardzo obiecujące...
— A tak — odparł Korczyński — nie wiem jak gdzie, bom od kilku miesięcy nie ruszył się z domu ani na krok, ale u mnie na polu wcale pięknie... Jeżeli zbiór i zwózka pójdą pomyślnie...
— Tysiączki będą, panie dobrodzieju, tysiączki będą