Strona:Elegie Jana Kochanowskiego (1829).pdf/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tych wszystkich mieścić mogę w kochających rzędzie,
A ich przykładem błądzić, już wstydem nie będzie,
A nawet, niechaj mędrzec w surowém pojrzeniu
Z brodą tragiczną, z laską, z torbą na ramieniu,
Przeciwko mnie walczące rozwinie rozdziały
I surowéj Logiki wyrzuci postrzały;
Niech się wolno z dusz jakąś miłością rozwodzi,
W któréj tego co kochasz dotknąć się niegodzi,
Nie będę wiele przeczył, bo znam, że on zdoła
Wgniewie przez czary rogi przystroić do czoła —
A jeszcze przed obliczem Italskiego ludu,
Gdzie nad podobny niema złośliwszego cudu,
Skromną mu wtedy prośbą będę się zastawiał,
Aby roku kwitnącéj wiosny nie pozbawiał,
Ale młodym roślinom na zielonéj roli,
Niech listkami ku słońcu wybujać dozwoli,
Aby gdy Ikaryjski pies dogrzeje w lecie,
Pełny kłos w brog tłoczyły pracowite kmiecie.
Dziś ja Amorku! pójdę za twemi sztandary,
Gdy trąba Marsa, żadnéj nie woła ofiary,
Gdy sam tarczę złożywszy, znojne odkrył skronie,
I dzikość ułagodził na Cyprydy łonie.
Oby zawsze tak było! — Niech przez wszystkie ziemie
Pokój krążąc, skarbami darzy ludzkie plemię. —
Lecz gdy Mars porwie zbroje na chwile rzucone,
I znowu na bój wyzwie Scyty nieskromione,
Na tedy czciciel boga i jego niebianki
Z niemniejszą żądzą w krwawe przeciśnie się szranki. —