Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w grochowiny sie obsuwam, bol kulsze rozsadza, w boku skręca!
Ona nade mno sie pochyla przestraszona: I po co było, po co było?
I co sie nie robi? Kiedy tak leże i jęcze, ona mnie czapke zdymuje i po włosach gładzi i przestaje ja syczyć z bolu: truchleje ze strachu.
Niech pan zejdzie na trawę! mówi ona i zeskoczywszy z fóry dźwigać mnie chce na ziemie. Matkoboska jedyna, co sie robi! Szarpie ja za lejcy: Jedziem! Nie, nie, niech pan odpocznie! zapiera sie ona i, widze, wszystko idzie do tego, o czym ja bojał sie myślić. I kto to robi, ja, ona, czy kto inny, kto sprawił, że leże już na trawie, a ona mnie włosy gładzi? Rękawem oczy nakrywam, żeby nie widziała, nie bol chce zataić, ale strach, strach!
Gładzi po włosach, po rękach, a ja czuje, że to wszystko rozdygotane w środku układa sie, uładza. Zdyjmuje ręke z oczow i łokciami sie podperszy patrze na fóre: wszystko w porządku, Siwka na poboczu trawe skubie, ciele sobie listki z brzezinki obgryza, chwościkiem fajta, droga pusta. Słonko prześwieca sie smugami przez chwojki, stoi wysoko. No i wyciągam ja ręke i przyciągam uczycielke do siebie, jak ona w Boga nie wierzy, to pewnie i nie grzech z tako. I prawdziwie, nie opiera sie: oczow nie zamykawszy sune rękami po nogach i sukienke podciągam i ściągam: żeby goła była, jak łojma, i zaraz jednym szarpnięciem zrzu-