Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

korzenia, każdego kamuszka co sterczy w koleinie. Chciał ja, to mam, cierpie za czarownice, nie trzeba było Antocha odprawiać. Ale jęczyć to ja nie bede: zęby zaciskam, boli psiakrew, uch jak boli! Ale ona pyta sie:
To pan, panie Kaziku, nigdy z Taplar nie wyjeżdżał i nie wyjedzie?
Nie wyjade, mówie, a jakby mnie chcieli siło wygonić, to poprosze żeby mnie przedtem oczy wyłupili. Abo skóre zderli.
Oj, panie Kazimierzu, coś mi sie zdaje, że nie tyle panu żal starego, co strach przed nowym. Nie chce pan zmiany, bo boi sie pan, że nie poradzi sobie z nowymi ludźmi, z nową robotą. Tak, żeby w świat ruszyć, trzeba być troche przygotowanym. A pan nawet pisać nie umie.
Ja już niemłody, mówie na to, ja chce dożywać po swojemu.
Niemłody? Ledwo trzydziestka panu minęła, a pan już starego udaje? Toż z pana zdolny człowiek, raz dwa może szkołe skończyć. I nie musi pan siedzieć do śmierci w Taplarach.
A dzie?
A choćby do miasta wyjechać! Potrzebują robotników w fabrykach, na budowach.
Jakto? A żonka? A dzieci? A gospodarka?
Gospodarstwo można sprzedać, żonę i dzieci zabrać z sobą, tylko na tym zyskają.
A tu boli, boli nie do wytrzymania: Uff, bliżej mnie na mogiłki, niż do miasta! jęcze i trudno: kobyłe strzymuje i chce nie chce