Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na nas popatruje skosa, podparszy sie ręko na kolanie, kobieta tka, ale też spogląda.
A wystarczyło raz spojrzeć, żeby wiedzieć kto Oni! On, jaki postawny, jaki ważny, oczy jakie czarne i mądre. Niestary, a ileż siwych włosow bieleje w czarnej brodzie, ach, wycierpiał On, wypłakał niemało. Ręce pańskie, figura pańska, spojrzenie pańskie! A ona! Jaka delikatna i dobra! Jaka twarz pobożna. Włosy rozczesane na środku, cienka chustka na szyje sie zsuneła. Jak sprytnie białymi palcami łapie czółenko, puszcza między osnowo, jak zgrabnie płocho wątek przybija. A spokoj jaki od Niej idzie, łaska, dobroć!
Na razie nie zaczynamy sprawy, boim sie tej świętości w chacie, w kościele strach szepotać, a tutaj świętość jeszcze większa. Domin namyślajo sie, już już rozdziawio sie, żeb mowić, ale ciamkno tylko i zacichno. Takie wygadane, wszystkich przegadajo, a tym razem ich zatyka!
Aż szturcham ich w bok. Obterli sie, jabko im zachodziło, zaczeli, żeb łatwiej, to od Grzegorychi:
Ofiare my tu dla was przywieźli od całej wioski!
Grzegorycha skrobać przestała, noż o chfartuch wyciera: Dla nas? To wy nie na msze zbierali?
Na msze, mówio Domin, ale uradzilim, że lepiej bedzie od razu przywieść ofiare Temu, Komu ona naznaczona. Fóra stoi pod progiem, Grzegorycha, bierzcie, noście sobie do komorki,