Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żaniec sie odmawiało, a za oknami widzim: dwa nowe dziady ido drogo!
A nawet dzieciak poznałby, że to nie dziady, tylko ktoś inny: nawet psy nie szczekali za nimi, jak za dziadami szczekajo. On wysoki był, z czarno brodo, lat pod czterdziestke, pańskiej postawy i pańskiego chodu, choć torbe powiesił, a odzienie poszarpane, brudne, walonki ubłocone do kolanow. Ona też większego rostu niż nasze baby, cieńsza, twarz delikatna, oczy mądre i pobożne. Oboje gadali nie po naszemu, po pańsku: byłem, poszedłaś, chodziłambyś, często wstawiali jakieś słowa całkiem niejasne, jakby żydoskie. Zaszli do Grzegorychi i na wioske już nie wyszli! A cóż to za dziady, co nie żebrajo? Cóż to za dziady co ręce, nogi, oczy majo, co po cudzym bagnie ido jak po swoim, ścieżki znajo, nie potopio sie na oparzelach? Dwa dni mijajo, trzy, oni z chaty nie wychodzo.
Wypytujem sie Grzegorychi, co to za najazd żebraczego rodu, może klasztor u niej bedzie? Tłómaczy, że nie wygania, bo co tam, jedzo jak pustelniki, byle co, na słomie śpio, a, niech bedo. Grzegor gospodarzy, po świętach da na zapowiedzi, kobieta tkać na krosnach probuje, tylko brodaty siedzi na stołku, dumki duma. Ależ czemu oni pojawili się w Wielkim Tygodniu? Co to za dziw? Co za cud wisi w powietrzu?
Jak mnie dzieciak umar, wspominam, stanoł Pioter nad kołysko jak święty, ręce pod-