Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dawno był w stodole. Obiadem, jak przychodziła, w stodole. Wieczorem u Domina abo Kuśtyka. Abo już w łożku. Specjalnie musiała zajść na gumno, żeb spytać, czemu nie puszczam chłopca: Dlaczego pan, panie Kaziku nie pozwala Ziutkowi uczyć sie?
Akurat ja młocił. Młoce, pościel pomału obchodze, tak kręce żeby do niej być plecami.
Niech mi pan powie, bardzo proszę, dlaczego pan nie puszcza syna szkoły, piłuje ona.
Bo nie trzeba, mówie wreszcie.
Ależ on ledwo sylabizuje!
Starczy!
Ale co się stało, panie Kazimierzu? Za co pan się na mnie tak zagniewał?
Nic nie mówie, młoce. Niech mnie ona nie panuje, kaźmieruje, kazikuje, wiem ja co sie szczerzy pod to jej dobrocio. Prawda, szkoda jej trochu, po głosie słysze, że rozżalona bardzo, zbiedzona. Nu, pewnie, jak jej połowa dzieciow przepadła, za tydzień, dwa, sama ostanie sie w klasie, najwyżej z Dunajakami, Kramarukami, to nic dziwnego, że nie chodzi roześmiana.
Proszę mi powiedzieć, co się stało, błaga, może ktoś was namawia? Czy nie ten włóczęga?
Ja nic, młocił i młoce, plecami do niej. Widzi ona, że jak do ściany gada: postojała, postojała i poszła do chaty, przygarbiona z żałości. Może i dobre ma serce, ale co z tego, na co wciska sie nieproszona, taka nie wiadomo skąd i czego,