Strona:Edmund Jezierski - Ludzie elektryczni 02.pdf/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pochodzącym, od starożytnych skałkówek począwszy, a na ostatniego systemu karabinach skończywszy.
Kazimierz Halicz usilnie przez lunetę upatrywał w tym tłumie Mahdiego. Zrazu nie mógł go odnaleźć, aż wreszcie uwagę jego zwróciła grupa, dążąca jakby w odosobnieniu w samym środku tej tłuszczy.
Składała się ona z kilku osób, siedzących na wielbłądach. W samym środku tej grupy znajdował się wysmukły Arab, o twarzy ściągłej, okolonej czarnym zarostem, z oczyma płonącemi jakby ogniem wewnętrznym. Siedział on na białym zupełnie wielbłądzie, owinięty w biały burnus, szerokiemi fałdami opuszczający się w dół, z wzrokiem utkwionym w przestrzeń.
Otaczający go zwracali się do niego z szacunkiem, a oczy wszystkich Arabów spoczywały na nim z wyrazem cichego uwielbienia.
Z tych oznak domyślił się Kazimierz Halicz, że to jest ów groźny Mahdi.
— Proszę cię, przyjrzyj mu się, — rzekł do Czesława, oddając mu lunetę.
Czesław począł się przyglądać przesuwającemu się dołem tłumowi Arabów, szczególną uwagę zwracając na grupę, otaczającą Mahdiego.
Kazimierz Halicz, chcąc mu ułatwić obserwacje, zniżył jeszcze więcej lot aeroplanu.
Naraz z ust Czesława wyrwał się cichy okrzyk:
— To Jussuf!...