Strona:E. T. A. Hoffmann - Powieści fantastyczne 02.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu obłąkanych! Idź sobie — boję się pana! Idź sobie, mówię i daj mi pokój.
Oczy biednego Tussmana zapełniły się łzami.
— O Boże sprawiedliwy — szeptał — widzieć się traktowanym w ten sposób przez swoją zachwycającą narzeczoną! Nie, ja nie odejdę! Zostanę, póki nie oddasz sprawiedliwości mojej nędznej osobie.
— Wynoś się pan! — zawołała głucho Albertyna, uchodząc na drugi koniec pokoju.
— Nie — odparł sekretarz. Podług mądrych przepisów Tomasiusa powinienem zostać i zostanę tu, dopóki...
Tu rzucił się w pościgu za Albertyną.
Edmund, szalonym gniewem przejęty, suwał tymczasem pędzlami po swem płótnie. Wreszcie nie mógł wytrzymać:
— Przeklęty szatanie! — zawołał i, poskoczywszy ku Tussmanowi, dwa lub trzy razy pociągnął po jego twarzy pędzlem, przesyconym zielonymi kolorami, poczem otworzył drzwi i gwałtownem uderzeniem wyrzucił go za drzwi jak strzałę.
Radca wracał do siebie w chwili, kiedy