Strona:E. T. A. Hoffmann - Powieści fantastyczne 01.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

napadzie burzy, od którego wtrząsnął się zamek, nagle wypełniło salę posępne księżycowe światło, V. zawołał:
— Cóż to za straszna niepogoda! Baron cały zatopiony w bogactwach, które nań spadły, odrzekł obojętnie, przewracając z uśmiechem kartę księgi dochodów:
— W samej rzeczy niepogoda.
Ale jakże się zerwał, wtrząśnięty lodowatą ręką przerażenia, gdy drzwi od sali się rozwarły i ukazała się jakaś blada, straszliwa postać, która weszła jak widmo śmierci. Był to Daniel, o którym V. sądził tak samo jak każdy, iż, złożony ciężką chorobą, nie jest zdolny się ruszyć; on tymczasem, wpadłszy znów w lunatyzm, rozpoczął swoje nocne przechadzki. Niemy, osłupiałym wzrokiem patrzał baron na starego, kiedy ten wśród bolesnych jęków drapał się teraz po ścianie; głęboki przestrach go ogarnął. Blady jak śmierć, z najeżonymi włosami, przystąpił do starego w groźnej postawie i zagrzmiał potężnym głosem, że aż sala zadrżała:
— Danielu! Danielu! co tu porabiasz o tej godzinie?!
Stary niby zawył straszliwie, wydając