Strona:Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare T. 11.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   292   —

Izabella.  Nie złotą monetą,
Nie klejnotami, których, wartość leży
W kaprysie ludzkim, lecz czystą modlitwą
Poszczących dziewic, które się wyrzekły
Myśli o wszystkiem, co z czasem przemija.
Angelo.  Dobrze, przyjdź jutro.
Lucyo.  Idźmy, jest nadzieja.
Niechaj Bóg waszą dostojność zachowa!
Angelo  (na str.). Amen! Bo czuję, że pokusa modłom
Drogę zabiega.
Izabella.  O której godzinie
Mam się tu stawić?
Angelo.  Byle przed południem.
Izabella.  Niech Bóg was strzeże!

(Wychodzą: Lucyo, Izabella i Stróż).

Angelo.  O, niech mnie strzeże,
Strzeże od ciebie, nawet od twej cnoty!
Cóż to jest? Jej to czy moja jest wina?
Ha! kto winniejszy! Kto? czyli kusiciel
Czyli kuszony? Nie, nie, to nie ona,
Ona nie kusi; lecz ja, przy fiołku
Stojąc na słońcu, na jego promieniach
Nie jak kwiat pachnę, lecz jak ścierwo gniję.
Czemu na zmysły nasze silniej działa
Kobiety cnota niż jej lekkomyślność?
Czemu, gdy tyle pustych mamy gruntów,
Pragniemy jeszcze i świątynię zburzyć,
By na jej gruzach dom grzechu budować?
O, zgroza, zgroza! Co robisz, Angelo?
Czem jesteś? Czemu pragniesz jej do grzechu,
Który był dla niej podnietą do cnoty?
Niech brat jej żyje; złodziej ma wymówkę,
Gdy się sam sędzia kradzieży dopuszcza.
Co? czy ją kocham, kiedy tak gorąco
Pragnę raz jeszcze jej słodki głos słyszeć,
I grzać się pragnę przy ócz jej płomieniach?
O czemże marzę? O, chytry nasz wrogu,
Który, świętego złapać chcąc na haczyk,