Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niewytłumaczalną przyjemność w znoszeniu tych niezasłużonych oskarżeń.
Przy mogile został długo. Wszyscy już się rozeszli i sprawiła mu ulgę ta samotność. Okazało się jednak, że dr. Lipczyński czekał nań przy bramie. Długi czas szli obok w milczeniu.
— Jak się Warszawa rozbudowuje — zaczął wreszcie chirurg. — Patrz pan, co za kamienica! Przed rokiem był tu, o ile się nie mylę, nędzny zakład kamieniarski, czy może ogród warzywny...
— Czy dziecko jest zdrowe? — przerwał Murek.
— Zupełnie zdrowe. Przedwczoraj była obawa, że nie wytrzyma. Ochrzciliśmy je wobec tego. Daliśmy mu pańskie imię. Nic pan nie ma przeciw temu?
— Nie! Zabiorę je do siebie.
— Żona się zmartwi. Zakochała się w maleństwie. Ale będzie przecie mogła je odwiedzać.
— Wyjeżdżam — sucho odpowiedział Murek. — Wyjeżdżam na długo i daleko.
— O, szkoda. Polubiliśmy pana, panie Franciszku, szczerze. Ale trudno. Szkoda tylko, że już pan chce jechać, bo widzi pan... Istnieją pewne możliwości. Nie zawracałbym panu w takiej chwili tem głowy, ale skoro pan zamierza wyjechać... Wspomniałem panu niedawno o tym ministrze, którego leczę...
— Owszem, pamiętam. Uczył się pilotażu i spadł.
— Właśnie. Odwiedzają go różni dygnitarze i tak jakoś zgadało się, proszę nie brać mi tego za złe, zgadało się o panu...
— O mnie? — zdziwił się Murek.
— I wyobraź pan sobie, że jeden z nich, jak się okazało, zna pańską sprawę.
— Ale jaką sprawę? — zaniepokoił się Murek.
— No, sprawę zredukowania pana. Miał w ręku pańskie