Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bojętnym wzrokiem po twarzy Murka i zawołał na owego czerwonego blondyna:
— Jedziemy, Zygmuś, szkoda czasu.
— Nie poznał mnie — z ulgą odetchnął Murek.
Lecz i Arletka go nie poznała. Całe towarzystwo zaczęło pakować się do taksówki i po chwili odjechało. W pierwszej sekundzie Murek omal nie wskoczył do następnego samochodu, by jechać za nimi. Jednak opamiętał się. Włazić w oczy Kazikowi, byłoby conajmniej lekkomyślnem ryzykanctwem, o Arletkę zaś i tak dowie się w tym lokalu. Chciał to zrobić zaraz, lecz drzwi już były zamknięte.
— To i lepiej — pomyślał. Zapytam ich przez telefon.
Wrócił do domu, zapalił maszynkę spirytusową i zabrał się do przyrządzania swego śniadania. Właśnie dopijał drugą szklankę herbaty, gdy w przedpokoju rozległ się dzwonek. Przeczłapały kroki Michałowej, a po chwili Murek usłyszał jej głos:
— Pan doktór Mahatma teraz nie przyjmuje, dopiero popołudniu.
I znowu:
— Nie mogę, proszę przyjść o drugiej.
Widocznie jednak ten ktoś nie ustępował, gdyż Michałowa zapukała do drzwi Murka.
— Proszę pana doktora, tu jakaś pani przyszła. Mówi, że ma interes. Tylko wyrozumieć nie mogę, o co jej chodzi, o jakieś reklamy, o jakiegoś człowieka, żeby pan doktór powiedział...
— Dobrze — powiedział Murek — zaraz wyjdę do tej pani.
Był tylko w spodniach i koszuli, narzucił więc swoje pontyfikalne czarne domino, z powodzeniem spełniające rano rolę szlafroka. W przedpokoju było ciemno. Przy drzwiach stała jakaś pani. Futrzany kołnierz jej palta zakrywał połowę twarzy. Pomimo to Murek poznał ją odrazu: