Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bie najgroźniejszy ton, na jaki umiał się zdobyć i opierając lufę rewolweru o pierś grubasa.
Nie mógł widzieć w ciemności jego twarzy, lecz przerażenie napadniętego i tak było dość wymowne.
— Co to? Co to? — zajęczał, konwulsyjnie wymachując podniesionemi rękami.
— Dawaj forsę — warknął Murek i usiłował wsunąć lewą rękę pod palto grubasa, lecz wówczas stała się rzecz nieprzewidziana: delikwent stracił widocznie poczucie rzeczywistości, wpadł w głupi lęk, bo zaczął przeraźliwie wrzeszczeć:
— Ratunku! Mordują! Ratunku!... Litości!...
Oczywiście wystarczyłoby gruchnąć go kolbą w łeb i zwalić, lecz Murek tak dalece nie przewidywał podobnego obrotu sprawy, że zgłupiał na chwilę. Na szczęście oprzytomniał w porę i zaczął uciekać.
— Mordują!... Mordują... — darł się za nim grubas.
Zanim jednak zrobił się na Szkolnej ruch, Murek zdążył przemknąć przez Rysią do Marszałkowskiej i skręcić w Sienną.
Wrócił do domu roztrzęsiony wściekły i rozgoryczony, a jednocześnie ubawiony tem tragi-komicznem zdarzeniem.
— Tak się zbłaźnić! — powtarzał — Tak się zbłaźnić!
Długo nie mógł zasnąć i doszedł do przekonania, że nie potrafi nigdy zostać bandytą. Inny, choćby taki Majster, w podobnym wypadku miałby już pugilares grubasa w kieszeni. A czy jego właściciel leży z rozbitą czaszką w prosektorjum, czy w szpitalu, byłoby to mu zupełnie obojętne.
Widocznie, nie dość jest nienawidzieć ludzi i pogardzać nimi, by ich zabijać.
Nazajutrz Murkowi każdy spotkany na ulicy gruby jegomość wydawał się wczorajszą niedoszłą ofiarą.
— Nie, to nie dla mnie — utwierdzał się w przekonaniu, lecz nie umiał nic innego wymyśleć.