Strona:Drugie życie doktora Murka (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/021

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ła mu obiad: kluski kartoflane na mleku i gryczaną kaszę ze skwarkami. Sama usiadła i przyglądała się z upodobaniem apetytowi Murka.
— Kasza pewno wyschła? — zapytała troskliwie.
— Gdzie tam. Od dawna takiej nie jadłem. A która to może być godzina?
— Może być i ósma — zaśmiała się, — ale jest dopiero czwarta.
— A cóż w warsztacie tak cicho?
— Sobota, fajerant.
— A mąż?
Wzruszyła ramionami:
— Wiadomo, fajerant. Poszedł chlać. Taka już nasza kobieca dola. W tygodniu to robota, w niedzielę to już leci na wiec, czy na zebranie, a fajerant — chla po knajpach. Tylko ja muszę ciągle siedzieć w domu.
— Cóż — perswazyjnie powiedział Murek, — taki porządek. Mężczyzna musi zarobić na chleb, ma swoje obowiązki polityczne, no, i rozrywka mu przecież, raz na tydzień, przy sobocie, należy się.
— A mnie nic nie należy się?... Pocóż się ze mną żenił, skoro go nigdy na oczy nie widzę?
Murek uśmiechnął się:
— No, bo w nocy ciemno.
— My już dziesięć lat ze sobą żyjem — machnęła ręką, — to i ta noc żadna antrakcja.
Spojrzał na nią uważniej. Była brzydka, chuda i koścista, a w dodatku, chociaż blondynka, skórę na łydkach i rękach, aż do łokcia, miała mocno owłosioną. Na górnej wardze zaznaczały się wyraźne wąsiki, a pod dolną, rzadziutka, jakby hiszpańska, bródka. Ruchy miała żywe, zręczne, drażniące, spojrzenie zaczepne, uśmiech miły.
— To pani nudzi się — zagadnął.
— A pewno.